Zmęczony.
Był tym wszystkim potwornie zmęczony. Emocje przelewały
się w nim przechodząc ze skrajności w skrajność, wciąż jednak nie sposób się
było doszukać jakichś pozytywnych. To było złe, cała ta znajomość.
Gdyby
tylko mogli cofnąć czas. Zacząć od nowa. Od udawania, od powolnego badania
granic, od miękkich słów. Miałby chociaż wspomnienia tego, co mogłoby być.
Ale nie było takiej możliwości, naznaczyli swoją drogę
już wtedy, tego ponurego popołudnia nad jeziorem. I nieważne jak bardzo chcieli
zboczyć z utartego szlaku, nieważne jak mocno próbowali, przeznaczenie związało
ich ze sobą. Nieodwracalnie.
To, co
z początku go fascynowało, zaczynało dręczyć.
Psychicznie. A ostatnio również fizycznie. Artemij zdawał
się nie zauważać, że coś zaczynało być cholernie nie w porządku. Że ciepły
zwykle Faust zaczyna być jeszcze cieplejszy.
I znów
zrobił coś nie tak. Zaniepokojony zmianą nie zdołał nawet wytłumaczyć powodu,
dla którego zsunął rękę na świeże znamię. Nie zdążył nawet wydusić słowa, bo tajfun
wściekłości znów zaatakował, a bolesne słowa zwaliły się na głowę raniąc
mocniej niż wrzynające się w ciało pazury, zęby czy odłamki szkła.
Deja vu.
Jakiś
psychiatra powinien odbyć kilka sesji z rozjuszonym Artemijem próbując
rozwikłać, znaleźć źródło jego upodobania do luster i szkła.
Zdobiących czyjeś ciało.
Faust
poczuł zamroczenie, gdy jego twarz zderzyła się z zimną taflą rozpryskującą się
pod wpływem uderzenia. Rozcięty łuk brwiowy zaczął mocno krwawić niemal
oślepiając feniksa na krótką chwilę, dopóki znów nie został wbity w lustro
rozmazując na nim krew.
Dawniej
by go jeszcze podjudzał świadom swej siły i regeneracji, teraz był przerażony.
Strach, niczym lodowate macki oplatał jego wnętrzności, zaciskał się na nich
tym mocniej im mocniej twardy fiut wbijał się w niego.
Z trudem, jakby Faust go nie chciał.
Jakby nie był gotów.
Przestał z nim walczyć poddając się apatii, zamykając się na mężczyznę,
odgradzając go od swojego umysłu, w którym z dziką furią wył Seth.
— Nienawidzę
cię — warknął zanim po raz kolejny jego głowa uderzyła w lustro, tym razem
rozbijając je. To było niebezpieczne, ten brak granic. Zbyt łatwo mogli je
przekroczyć i skończyć pewne rzeczy. Do których powrotu już by nie było.
Najsilniejsza magia nie byłaby w stanie przywrócić do życia feniksa, nawet z
pomocą najbardziej doświadczonego nekromanty.
Opór
zaczynał słabnąć.
Faust
poddał się i przestał walczyć, a przerażenie zaczęło ustępować podnieceniu. Lepkiemu
i obezwładniającemu. Wampir zamruczał z aprobatą, gdy ciało zaczęło odpowiadać
na jego ruchy, choć jego bierność nie wydawała się przeszkodą w najmniejszym
nawet stopniu.
Krew była wszędzie, ale wciąż najlepiej smakowała z
karku.
Smakowała?
Miała wyraźnie inny smak. Wciąż doskonały, ale… Inny.
Jakby nie pił bezpośrednio z żył, tylko odstaną, z fiolki lub innego naczynia.
Ale czy to mu przeszkadzało? Nie, oczywiście, że nie. W tym amoku Artemij może
nawet nie zwrócił na to uwagi zajęty pieprzeniem swojej kruchej księżniczki.
Księżniczki, która wrzasnęła przeraźliwie, gdy wampir przez przypadek uderzył w
ranę na udzie.
Chciał
to skończyć.
Spojrzał w kawałek wiszącego skrawka lustra i uchwycił
spojrzenie mężczyzny. I jeśli jakąś jego część liczyła na choć odrobinę
litości, to teraz przestał się łudzić.
Artemij był ślepy na to co się działo. Przerżnął go jak
kurwę i wlał w niego swoje spełnienie wraz z nienawiścią i wkurwieniem. Nie
zauważywszy, że po raz pierwszy od początku znajomości Faust nie odczuł z tego
żadnej przyjemności, że nie skończył wraz z nim. Właściwie, gdy odrobinę się
uspokoił zmęczony orgazmem i poluźnił uścisk, Faust osunął się na ziemię w to
całe szkło.
Nieprzytomny i rozpalony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz